Umieszczasz kolejne zdjęcia malucha w necie. A to z ostatniego spaceru, a to z kąpieli, a to podczas zabawy, a to z ciocią… Lajkują znajomi, lajkują znajomi znajomych, jesteś zadowolony, że dzieciak cieszy się popularnością. Czy na pewno jest się z czego cieszyć?
Jak to mówią: wszystko dobrze, dopóki jest dobrze. Chcesz przecież, aby było jak najlepiej – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Dbasz o dziecko, chronisz je. Cieszysz się nim i chcesz się swoim szczęściem podzielić ze znajomymi − to normalne. Czy słyszałeś jednak o czymś takim, jak wirtualne porwanie?
Jakiś czas temu amerykańska mama-blogerka natknęła się w Internecie na zdjęcie swojego dziecka. Sama prowadziła tzw. otwarty profil na jednym z popularnych portali społecznościowych, miała sporo fanów i czytelników. Przez przypadek weszła na konto jednej z „lajkujących” ją kobiet i… szok! Babeczka ta na swoim profilu również pokazywała zdjęcia własnego dziecka. Z tym, że maluch ze zdjęć tak naprawdę nie był jej pociechą. Był dzieckiem wspomnianej blogerki. Kobieta ukradła z profilu autorki zdjęcia i umieszczała je u siebie. To, niestety, nie jedyny tego typu przypadek. Co gorsza: są strony www, na których można sobie kupić „wirtualne dziecko” i być jego „wirtualnym rodzicem”. Podczas gdy autentyczne dziecko i jego realni rodzice żyją sobie gdzieś obok…
Taka sytuacja może przytrafić się każdemu z nas. Większość z nam bowiem nie potrafi powstrzymać się przed pochwaleniem się własnym maluchem. Wiadomo, najpewniejszym rozwiązaniem jest brak zdjęć dziecka w sieci. Albo przynajmniej zmiana ustawień prywatności kont na profilach społecznościowych − tak, aby wgląd mieli jedynie znajomi. To jednak nie niweluje zagrożenia, a jedynie nieco je zmniejsza.
Wirtualne porwanie. Kradzież wizerunku. Przywłaszczenie podobizny. Nadanie nowej tożsamości, nowych rodziców, nowego imienia. Niby nic strasznego, niby nic niebezpiecznego… Czy aby na pewno? Chciałbyś kiedyś znaleźć zdjęcie swojego synka z podpisem „Moja słodka córunia”? Myślę, że nie.